Nasz kolejny cel to archipelag Con Dao. Dostać się tam można: samolotem z Sajgonu lub Can Tho lub promem, a właściwie taką jakby szybka łódką Express z Vung Tau lub Superdongiem z Tram De (2,5-,5 h ). Jest jeszcze wolny prom z Vung Tau, 13 godzin, dla prawdziwych wilków morskich…. Promy z Vung Tau nie kursują codziennie, wiec trzeba sprawdzić co i jak. Nasz wybór padł świeżo wybudowany port oddalony o ok 80km od Can Tho w Tra Dam . No ale z Superdongami jest jeden mały problem, zabierają tylko 5-7 skuterów, więc kto pierwszy ten lepszy, przy czym bilet dla siebie można kupić on-line, a na motor tylko w kasie przy promie, ale można zrobić rezerwacje prze internet. I tu wychodzi Wietnam. Jeśli ktoś w Wietnamie mówi „nie da się” to znaczy ,że kłamie. Żeby nie zanudzać, wysłałam zapytanie do siedziby głównej Superdonga (tak się nazywa przewoźnik) o możliwości zabukowania miejsca na skutery, odpisali mi,żebym wpierw kupiła bilety dla nas, po czym jak tylko zeszła mi kasa z karty to dostałam kolejnego maila, że motory muszą zostać na lądzie bo nie jesteśmy wpisani w dowody rejestracyjne, że straż graniczna sprawdza i takie tam pierdoły. Nie to nie, poradzę sobie sama. To co jest niemożliwe w klimatyzowanym biurze i na papierze, zupełnie inaczej wygląda w praktyce czyli w budce sprzedającej bilety bezpośrednio przy promie. Więc pojechaliśmy w ciemno, z moim optymizmem. Prom jest na jakimś strasznym zadupiu i żeby dotrzeć tu autobusem z Can Tho to trzeba się przesiąść w Soc Trang. Dojechaliśmy w ostatniej chwili przed zamknięciem budy z biletami i na oparach benzyny, bo żal było czasu by zatrzymać się na tankowanie (korek i bak jest pod siedziskiem, a na siedzisku leży plecak przypięty taśmami). Pokazałam paszporty, pokazałam dowody rejestracyjne, zapłaciłam i dostałam bilety dla nas i rezerwacje na skutery (za skutery płaci się osobno bezpośrednio na promie), bez zbędnej filozofii.
Pozostało tylko przetrwać noc, bo z kibla wybijał zapach, który wwiercał się w mózg, upał, nie ma okna, ale jest przynajmniej klimatyzacja. Za bardzo nie było wyboru w noclegach, bo aż 4 i wszystkie bez okien. Na pocieszenie pozostaje fakt, że jest to nasz najtańszy jak na razie nocleg w Wietnamie, 120000 VND=20,4 PLN za pokój z łazienką , choć oczywiście wolałabym dopłacić ,by było bez atrakcji zapachowych i okno.
Rano szybko zwlekliśmy się i uderzyliśmy do promu, zahaczając o targ, gdzie wietnamski geniusz biznesu chciał sprzedać kiść małych bananów za 50000VND (rynkowa wartość 5000-8000VND). Więc popukałam się w głowę, a targ zareagował śmiechem, coś tam krzyczał jeszcze za mną, ale że nie mam czasu na zbijanie ceny, ewakuuje się, zwłaszcza ,że od jakiegoś czasu miałam ogon w postaci dziecka, które wyraźnie oczekiwało kasy. Nie to, że jestem nieczuła, ale wszelkie organizacje społeczne upominają turystów by nie dawać żebrzącym dzieciakom datków, bo uczą się ,że turysta = darmowy pieniądz.
.
Jeżeli droga do raju wiedzie przez piekło to chyba dobrze trafiliśmy, tzn ja. Do tej pory unikaliśmy przepraw szybkimi promami ze względu na koszty, nie zależało nam jakoś na skróceniu czasu podroży. Tym razem nie mieliśmy innej opcji. Ja nie wiem, czy to tak miało być, czy to przez prędkość, czy te małe fale na morzu, ale bujało niemiłosiernie. Przez półtorej godziny było nawet zabawnie, prawie wypadało się z fotela, chłop przede mną oglądał gołe baby na telefonie, a ja poniekąd z nim. No a potem to już było tylko gorzej. A właściwie to było fatalnie. Ale personel jeszcze przed startem wiedział co będzie się działo potem, bo rozdali wodę , mokre chusteczki i ustawili kosze. A potem to już tylko dwoili się i troili z woreczkami i papierem. Prawie 2/3 osób czyli około 200 na promie rzygało, odgłosy niezapomniane. Jedynymi niewzruszonymi okolicznościami przyrody, oprócz obsługi okazała się grupa wietnamskich kombatantów i Mazur. Echhhh.